Zadzwoniła dziś do mnie klientka, z którą pracowałam niedawno nad jej wystąpieniem na ważnym wydarzeniu firmowym. Zadzwoniła, żeby życzyć mi wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, ale przede wszystkim, żeby mi podziękować. Bo coś w niej "kliknęło". Bo znalazła swój sposób na wystąpienia publiczne i pierwszy raz, podczas tego właśnie wystąpienia poczuła pewność siebie. I nie jest to osoba niedoświadczona w tym względzie, ani też nie pracowałyśmy razem pierwszy raz. Co więc spowodowało, że tym razem było inaczej? Co zadziałało? W zasadzie nigdy nie uzyskam stuprocentowo pewnej odpowiedzi na to pytanie, bo tę zna tylko klientka 😊. Coaching works in mysterious ways :-D. Mam jednak pewną teorię. Sporo czytam na temat speech coachingu. I tak jak w przypadku zwykłego coachingu ciągle natykam się na stwierdzenia typu „10 porad jak porwać Twoją publiczność”, „Bądź jak Steve Jobs! Pokażemy Ci jak!”, „Klucz do mowy ciała” itp. („cytaty” to moja wolna interpretacja tego, co znajduję w sieci, ale przyznacie, że brzmią całkiem prawdopodobnie 😉). Niedawno jednak natknęłam się na tekst o zupełnie innym charakterze. Tekst, w którym ktoś pisał o tym, że najważniejsze, aby w gąszczu porad na temat gestykulacji, mowy ciała, efektywnej struktury potrafić nie zagubić swojego charakteru. Wydało mi się to tak proste, że aż rewolucyjne. Wiecie, jak to jest, to co najprostsze jest często najtrudniejsze. Frederic Laloux, twórca konceptu turkusowego zarządzania w swoim wystąpieniu „The evolution of organizations: towards the teal organization” mówi o tym, że to, co pokazujemy w pracy to tylko niewielka część naszej osobowości. Dlaczego tak jest? Bo od dziecka obserwujemy pewne wzorce zachowań. Dzięki wielu z nich uczymy się społecznych zachowań, uczymy się, jak współistnieć w społeczeństwie. I jestem zdania, że jest to bardzo cenny element naszej socjalizacji. Jednak jeśli wskutek różnych czynników zbyt daleko posuniemy się w naśladownictwie wzorców, istnieje spore ryzyko, że się w tym zatracimy i w efekcie zagubimy naszą tożsamość. Lub przynajmniej schowamy ją gdzieś głęboko w przekonaniu, że nie jest wystarczająco dobra. Pamiętacie Andrzeja Leppera? Jak to się stało, że udało mu się zaistnieć w świadomości publicznej, a w efekcie w polityce? Pan Lepper osiągnął to dzięki swojej charyzmie i autentyczności. I nie jest ważne, czy ja się wówczas zgadzałam z jego ideałami. Był autentyczny i to przekonało do niego ludzi. Co się jednak stało z nim później? Chyba nie przesadzę, jeśli napiszę, że stał się pośmiewiskiem. Zarówno dla swoich przeciwników, dla których śmieszna była „wieżyczka” z dłoni, w którą go wtłoczono (pozwólcie, że zastosuję „wieżyczkę” jako symbol) jak i osób, które wcześniej go popierały. Dla tych pierwszych był sztucznie śmieszny, dla tych drugich stracił swoją autentyczność. Bo próbował bezrefleksyjnie naśladować wzorce, które ktoś mu narzucił. On zresztą też chyba nie lubił tej wersji samego siebie. Dla mnie Andrzej Lepper jest symbolem postaci tragicznej. Ale jest takich osób znacznie więcej, choć niekoniecznie stoją na świeczniku. Frederic Laloux mówi o czymś, co wszystkim nam wydaje się oczywiste. Że w pracy jesteśmy kimś innym niż w domu, że nakładamy maskę profesjonalizmu i ukrywamy pewne aspekty naszej natury, np. te, które uznajemy za niepożądane, te uznawane za bardziej “kobiece”, np. emocje. Że w pracy pokazujemy tylko część naszej osobowości. A w efekcie nie czujemy się zbyt dobrze w naszej skórze. Mówiąc wprost, niezbyt siebie lubimy. Dlaczego wkraczamy na drogę, na końcu której nie potrafimy już się rozpoznać? Alain de Botton, brytyjski filozof, twierdzi, że żyjemy otoczeni przez snobów. Mianem snobów określa osoby, które budują obraz tego, kim jesteśmy na podstawie jedynie niewielkiej części naszej osobowości, którą im pokazujemy. Wiedząc to, nasi rodzice dla naszego dobra „naprowadzają” nas na „właściwą” ścieżkę. Jak to robi ojciec w uroczym filmie krótkometrażowym „Alike”. W którymś momencie gubimy większość tego, co czyniło nas wyjątkowymi, żeby w miejscu pracy pokazywać jedynie 1/16 naszej osobowości, jak w przybliżeniu obliczył Frederic Laloux.
Jaki to wszystko ma związek z moją klientką i sukcesem w wystąpieniach publicznych? Jeśli w pracy pokazujemy tylko 1/16 tego, kim jesteśmy, najczęściej ze strachu przed tym, jak będą nas oceniać „snoby” – przy czym nie wolno nam zapominać, że sami często jesteśmy dokładnie takimi samymi snobami – oznacza to, że pokazujemy tylko 1/16 naszej pasji, kreatywności, energii, talentu i innych zasobów. Trochę dlatego, że w efekcie ukrywania tego, co naszym zdaniem niepożądane, zapominamy o nich. Próbując „dojść do czegoś w życiu” zapominamy, że mody się zmieniają i to, co ważne teraz za 20 lat przestanie mieć znaczenie. Przystosowując się do wymogów współczesności, ignorujemy fakt, że ludzkość rozwijała się często właśnie dzięki tym niepokornym, tym, którzy nie chcieli się wpasować w wymogi. I nie mówię w tym miejscu, że wszyscy mamy być niepokorni i mamy się bezrefleksyjnie buntować przeciwko wszystkiemu. Ale nie dajmy się zwariować. Nigdy nie dorośniemy do wzorców, bo nie mamy szansy stać się kimś innym niż jesteśmy. Ale nie oznacza to, że nie możemy się zmienić i stać się lepszą wersją samych siebie. Tylko żeby móc to zrobić musimy uwierzyć, że jesteśmy wartością tacy, jacy jesteśmy, że nie musimy stawać się kimś innym. Stać się lepszą wersją siebie, krok po kroku versus stać się kimś innym. Jest między tymi dwoma podejściami subtelna różnica i bardzo cienka linia. Zwłaszcza jeśli nikt nam tego nie wyjaśniał, a zamiast tego od dziecka słyszymy, popatrz na tę dziewczynkę lub tego chłopca, jaki grzeczny. My też chcemy stać się tacy grzeczni. Dlaczego? Aby zyskać akceptację osoby, którą kochamy. A później, aby uniknąć oceny ze strony „snoba”. Tak też jest w prezentacjach. Pokazują nam tego świetnego mówcę i tamtą świetną mówczynię. Mówią "Bądź jak Steve Jobs!". Mało tego, sama tak mówiłam i pisałam w swojej ofercie jeszcze kilka lat temu. Tylko to nie o to chodzi, żeby być jak Steve Jobs. Bo Stevem nie mamy szansy się stać – bynajmniej nie dlatego, że nie mamy zasobów! Ale za to możemy być lepszą wersją siebie jako mówcy. Jeśli uda nam się znaleźć własny sposób na wystąpienia publiczne. Ale to możemy osiągnąć, jeśli uwierzymy, że nie musimy być prymusami. Że nie musimy „dorastać” do bycia idealnym mówcą takim jak ktoś, kogo akurat uznaje się za wzór. Żeby to osiągnąć musimy uwierzyć we własną wartość. W to, że w ogóle ją mamy. Tacy, jacy jesteśmy.
0 Komentarze
Kilka tygodni temu z ramienia mojej Fundacji OnkoCafe występowałam w Budapeszcie na pierwszej konferencji kobiet w kickboxingu. Mówiłam rzecz jasna o profilaktyce raka piersi ;-). Jestem bardzo dumna z tego, co robię w ramach Fundacji, ale nie o tym ten post. Wystąpienie miałam w piątek, a sobotę miałam dla siebie. Całą calutką. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu miałam być zupełnie sama przez cały dzień i bardzo się na to cieszyłam (każdy czasem potrzebuje pobyć sam!). Spędziłam ten czas aktywnie, wędrując po mieście przez 10 (!) godzin, trochę po już znanych mi ścieżkach, a trochę odkrywając nowe miejsca. Przez cały dzień podejmowałam różne decyzje, gdzie wypić kawę, gdzie i co zjeść, czy zdrowo, czy niezdrowo ;-) itp. Jedne decyzje były lepsze, inne gorsze, jak to w życiu. Ale pomyślałam o tym dopiero na koniec dnia, kiedy w przypadkowo znalezionym przeuroczym miejscu delektowałam się lampką wina. Uświadomiłam sobie, że pierwszy raz od dłuższego czasu nie wyrzucam sobie tych gorszych decyzji. Pomyślałam o tym z radością, bo kiedyś, pewnie nawet całkiem niedawno, po podjęciu nienajlepszej decyzji, zmarnowałabym sporo czasu, jeśli nie resztę dnia na wyrzucanie sobie efektu dokonanego przeze mnie wyboru i rozpamiętywanie związanego z tym doświadczenia. Poczułam się dumna. Dumna z tego, że cały dzień przemierzałam Budapeszt z otwartą głową i otwartymi oczami w oczekiwaniu na to, co mogło mi się przydarzyć.
W praktycznie każdym wystąpieniu nt. mojego doświadczenia z rakiem (także i w tym w Budapeszcie) mówię o tym, jak trudno mi było wybaczyć sobie to, że „przeoczyłam” mojego guza i go sobie „wyhodowałam” do 1,5 cm. I myślę, że to nie tylko moje doświadczenie. Często spotykam ludzi, którzy nawet po kilkunastu i kilkudziesięciu latach rozpamiętują przeoczenia i decyzje podjęte w przeszłości. Rzecz jasna te, które uważają za złe. Analizują, jak dalece inne, z całą pewnością lepsze byłoby ich życie, gdyby wtedy dokonali innego wyboru, gdyby zrobili coś innego, gdyby szybciej coś zauważyli. I nie ma tu znaczenia fakt, czy czują się szczęśliwi w tym życiu, które przyszło im żyć, tamto „inne”, już nieosiągalne życie na pewno byłoby lepsze. „The grass is always greener”, jak to mówią, trawa zieleńsza tam, gdzie nas nie ma. Zastanawia mnie skąd ta tendencja to oglądania się za siebie. Przecież ostatecznie tego, co się już wydarzyło nie da się zmienić, lepiej wziąć z tego naukę i spojrzeć w przyszłość, żeby tego błędu więcej nie popełnić. Być może jest to kwestia braku odpowiedzialności osobistej? Według Jespera Juula „Odpowiedzialność osobista to odpowiedzialność, jaką bierzemy za siebie – za swoje zdrowie i rozwój fizyczny, psychiczny, umysłowy i duchowy”. Juul twierdzi, że choć „ma ona ogromną moc”, niewielu z nas potrafi ją na siebie brać, a jest konieczna, żeby „walczyć z przeciwnościami losu”. Jeśli prawdą jest to, co mówi Juul, być może to oglądanie się za siebie jest jakiegoś rodzaju ucieczką przed wzięciem odpowiedzialności za swoje życie we własne ręce? Juul twierdzi, że nikt nas tego nie nauczył, a skoro tak, nie wiemy zupełnie jak się do tego zabrać, więc ten diabeł przyszłości wydaje nam się rzeczywiście taki straszny, jak go malują. Lepiej popatrzeć do tyłu, ten obrazek przynajmniej już znamy. Chciałabym wierzyć w to, że mój dzień w Budapeszcie będzie początkiem. Początkiem większego szacunku do mojego życia i czasu. Ale wiem, że zmiany są procesem. I czasem nadal zdarza mi się rozpamiętywać jakąś złą decyzję, jakieś niedopatrzenie, błąd. Ale wierzę, że jestem na dobrej drodze do tego, żeby wziąć sprawy przyszłości w swoje ręce. Krok po kroku podejmuję odpowiedzialność za siebie i patrzę do przodu, najczęściej śmiało, choć czasem też z lękiem. Ale patrzę z otwartymi oczami i głową. I Wam wszystkim też tego życzę. Jedno z ostatnich spotkań z mamami z baby steps zaczęłam od tego, że pokazałam im moje „dzieło”, a zaraz potem zdjęcie tego „dzieła”. Jedna z nich od razu wykrzyknęła „Zdjęcie na Instagrama!”. Zastanawiam się, czy oryginał dzieła tak marnie wypadł w porównaniu ze zdjęciem? ;-) Chyba nie, bo chwilę później ta sama dziewczyna stwierdziła, że dzieło całkiem dobre. Zdjęcie rzeczywiście było na Instagram.
I tu powstaje pytanie, skąd wiedziała? No i czym jest „dzieło” i o co chodzi z tym zdjęciem? Ano o to, że od trzech i (prawie) pół roku nie jem cukru (a raczej staram się unikać, bo cukier, jak wiadomo, jest wszędzie i czasem nawet nie wiem, że go jem), a konkretnie glukozy. Od ponad trzech lat nie jadłam więc jednych z moich kiedyś ulubionych cukierków – Michałków. Jadam czekolady - 99% kakao (jestem w stanie zdzierżyć świadomość zjedzenia tych 2 g cukru), czekolady ze stewią itp. Ale Michałków bez cukru nie ma. Zachęcona więc przepięknym zdjęciem jednej z Instagramerek, podpisanym „fit słodkości” (oprócz „michałków” były też „oreo”), postanowiłam sobie takie „michałki” wyprodukować. A wiedzieć musicie, że kiedyś nie umiałam gotować. Nie umiałam, nie lubiłam, to, co gotowałam było niedobre, źle wyglądało (a wyglądać musi dobrze, żeby ktoś chciał to zjeść! ;-)) itp. Tak słyszałam i tak myślałam. Więc gotować przestałam. Gotowałam co najwyżej makaron z sosem pomidorowym i tym głównie się żywiłam (z czego nie jestem dumna, ale cóż!). Do momentu, kiedy zachorowałam. Bo wtedy zaczęło mi zależeć na tym, żeby dostarczać swojemu zmęczonemu leczeniem organizmowi składników odżywczych. Bo chciałam wyzdrowieć i wiedziałam, że jedną z dróg do tego prowadzących jest zbilansowana dieta. I tak, krok po kroku, zaczęłam gotować coraz więcej. Ba! Zaczęłam to lubić! No i teraz sporo eksperymentuję. Czasem wymyślam coś sama, czasem się inspiruję innymi. I tak właśnie zainspirowałam się do zrobienia michałków. Na zdjęciu na moim koncie na Instagramie widać całkiem fajny efekt końcowy. I kiedy przyszedł mi do głowy ten wpis, pomyślałam, że żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia efektu przejściowego. A historia moich „michałków” jest taka: zgodnie z przepisem zmieszałam masło orzechowe (własnej roboty, a jakże! ;-)) z olejem kokosowym, kakao i orzechami ziemnymi i włożyłam do lodówki. Po godzinie wyjęłam masę z lodówki, pokroiłam, polałam roztopioną czekoladą (ze stewią ;-)) i… zgadnijcie, co się stało? No oczywiście gorąca czekolada roztopiła masę i wszystko zlało się w jedną czekoladowo-kakaowo-orzechową „brejkę” :-D. Zgadnijcie jaka była moja pierwsza reakcja? No nie byłam zbyt miła dla siebie ;-) i lekko się zbeształam za to, że nie pomyślałam i polałam „michałki” ciepłą czekoladą, a przecież oczywiste było, że się roztopią. Jako coach językowy od dłuższego czasu jestem zwolenniczką dużej tolerancji dla błędów popełnianych podczas uczenia się języka. I takie podejście promuję wśród swoich klientów. Skąd to się wzięło? Z wielu lat doświadczenia. Od wielu lat stykam się z ludźmi, którzy przychodzą do mnie ze słowami „Jest Pani moją ostatnią deską ratunku! Jeśli mi Pani nie pomoże, nigdy się nie nauczę.” Od wielu lat przychodzą do mnie ludzie bez nadziei, bezradni, z wielkim kompleksem nieznajomości angielskiego i z wielką traumą. Z traumą, której źródłem często jest szkoła i nauczyciele, poprawiający każdy, najmniejszy nawet błąd ucznia, prowadząc do trwającej wiele lat blokady w mówieniu. Często naprawdę graniczącej z traumą. Często prowadzącej do unikania jak ognia sytuacji biznesowych, w których konieczne jest wykorzystanie języka. Często prowadzącej do uciekania się do absurdalnych kłamstw i uników, aby tychże sytuacji uniknąć. To podejście tolerancji czasami mi jednak uwierało. No bo jako pacjentka chciałam, żeby mój lekarz jednak się nie mylił i nie popełniał błędów. I dużo myślałam, jak pogodzić zasadę, o której mówię swoim klientom i według której staram się (!) żyć i to, że jak mantrę im powtarzam, że jesteśmy tylko ludźmi z faktem, że jakoś tak magicznie lekarzom (i osobom wykonującym wiele innych zawodów) odbieramy prawo do człowieczeństwa i popełniania błędów. I wtedy na TED wpadło mi w oko wystąpienie Jona Bowersa, który z zawodu szkoli profesjonalnych kierowców i który opowiada, że od swoich słuchaczy wymaga bezwzględnej perfekcji, zapytując „kiedy przestaliśmy cenić ideał?” i zaczęliśmy się zadowalać „wystarczająco dobrymi” efektami naszej pracy i cytując tragiczne w skutkach rzekome przykłady tego właśnie podejścia. Zaintrygowana, zaczęłam go słuchać i pomyślałam, że to się trochę wpisuje w moje wątpliwości… Ale jak to połączyć z moim doświadczeniem? Bo z mojego doświadczenia wynika, że nigdy nie przestaliśmy dążyć do perfekcji. Z tym, że popularnym efektem ubocznym dążenia do perfekcji jest perfekcjonizm. I nie bez kozery stosuję tutaj termin „efekt uboczny”. Czymże jest bowiem efekt uboczny? Działaniem niepożądanym. Efektem ubocznym perfekcjonizmu z kolei jest inercja. Lepiej czegoś w ogóle nie robić, bo i tak nie wyjdzie perfekcyjne. I kiedy jednak pojawiła się we mnie niezgoda na to, co słyszałam, wtedy Jon zaczął mówić o porażkach. I okazało się, że w pewnym stopniu się z nim zgadzam, bo obydwoje doszliśmy do tego samego wniosku. Że boimy się porażki. Tylko według mojego doświadczenia, także osobistego, porażka nas paraliżuje. Niekoniecznie w widoczny sposób. Co mam namyśli? Gdyby ktoś spojrzał na mnie jeszcze kilka lat temu, pomyślałby, że jestem w ciągłym ruchu, że ciągle realizuję jakiś plan. Kiedy w rzeczywistości, w środku byłam sparaliżowana. Zaczynałam dziesiątki projektów, żeby żadnego nie skończyć, bo żaden nie był doskonały. To pewnie ucieszyłoby Jona, tylko problem w tym, że zamiast podnieść się, otrzepać po błędzie i kontynuować pracę nad danym projektem, porzucałam każdy z nich, panicznie bojąc się porażki, a w efekcie pozostając ciągle w tym samym miejscu. I tu się różnimy w swoich opiniach z Jonem, gdyż on uważa, że nasz strach przed porażką sprawia, że godzimy się na „wystarczająco dobre”. Myślę, że to nie ma nic wspólnego z godzeniem się. Myślę, że nie wierzymy w to, że może być lepiej, bo nie wierzymy, że jesteśmy w stanie ciężką pracą, pełną, a jakże, błędów i porażek, dojść do wspaniałego efektu! Brakuje nam czegoś, co Carol Dweck, Profesor z Uniwersytetu Stanforda, nazywa „growth mindset”, czyli wiary w to, że możemy się zmienić, że możemy się ciągle rozwijać i uczyć. Ja osobiście obwiniam o to system edukacji, w którym najbardziej ceni się efekt końcowy nie w postaci przyswojonej wiedzy, ale oceny, a także model chwalenia dzieci. Model chwalenia inteligencji zamiast wysiłku. Carol Dweck zdaje się mieć takie samo zdanie, twierdząc na podstawie przeprowadzonych badań, że uczniowie, którzy otrzymują złą ocenę często się z nią identyfikują, uważając, że są niewiele warci. A jest to efektem sytuacji odwróconej, a mianowicie, jeśli uczeń dostaje dobrą ocenę, często mówi się mu jaki jest mądry, inteligentny itp., a nie chwali za wysiłek, jakiego dokonał. A jeśli zdarzy mu się dostać gorszą ocenę, zamiast „następnym razem będzie lepiej”, słyszy, że się opuścił w nauce. A stąd już tylko krok do niskiej samooceny. I nie chodzi mi o to, żebyśmy wszyscy „karmili się” popularnym w Stanach „A for effort”, ale o to, by wypracować system, w którym uczeń będzie wiedział, że ta „1” czy „F” to nie jest „koniec świata” i że to, co z nią zrobi pozostaje w jego rękach. Być może sprawdziłaby się tu proponowana przez Carol Dweck ocena „jeszcze nie” („not yet”), która daje nadzieję na to, że pomimo potknięć dotrzemy do obranego celu, bo „jeszcze nie” nie zabiera nam sprawczości. Pokazuje jedynie, że musimy włożyć więcej wysiłku w pracę prowadzącą do osiągnięcia wymarzonego celu. A co ciekawe, to, co pojawia się po drodze, często okazuje się równie cenne, jeśli nie cenniejsze od naszej destynacji. Bo czymże byłby świat bez penicyliny, promieniowania rentgenowskiego czy mikrofalówki, które wynalezione zostały przez przypadek, podczas pracy nad czymś zupełnie innym? W gruncie rzeczy bowiem wszystko można wykorzystać do rozwoju. Tak zrobiłam i ja i dlatego moje „michałki” są wyjątkowe. Chciałam Wam o tym powiedzieć, bo uważam, że pokazywanie zawsze tylko mocnych stron i dobrych wyników świadczy o słabości. A następnym razem obiecuję zdjęcia nieperfekcyjnych efektów przejściowych :-D. Miałam wczoraj iść na wykłady organizowane w ramach Dnia Mózgu na uniwersytecie SWPS. Od jakiegoś czasu temat mózgu i jego możliwości niezwykle mnie fascynuje, więc uznałam, że to świetna okazja, żeby nauczyć się czegoś nowego. Ale coś stanęło mi na przeszkodzie. Przeszkodą na drodze do mojego rozwoju (??) okazał się być słoneczny dzień! Stanęłam bowiem przed wyborem czy pojechać na dwa interesujące wykłady, czy pójść na długi spacer z psem do lasu (pomimo mrozu!), ugotować sobie obiad, upiec ciasto, napić się kawy i pobyć ze sobą. Każdy z Was zapewne ma swój typ co do tego, jakiego dokonałam wyboru. Dla jednych oczywiste jest, że pojechałam na wykłady, bo przecież trzeba się rozwijać. Dla drugich, że zostałam w domu, bo gotowanie jest teraz modne, wszyscy gotują i chwalą się swoimi osiągnięciami na Instagramie (moje ostatnie posty sugerują, że robię to i ja ;-)), i poszłam na długi spacer z psem, bo trzeba być aktywnym. No właśnie. Jak to jest z tą aktywnością? Czy nie macie czasem wrażenia, że żyjemy w ciągłym imperatywie ruchu i robienia czegoś? Bo przecież najważniejsza jest produktywność! W dążeniu do produktywnego spędzania dnia, zapełniamy każdą jego minutę aktywnościami, czujemy wewnętrzny przymus trwania w nieustającej zajętości. W przeciwnym wypadku wydaje nam się, że tracimy czas.
Uczy się nas tego od najwcześniejszych lat. I pomimo tego, że jestem ze zdecydowanie starszego pokolenia niż to, które teraz chodzi do szkoły, myślę, że w tej kwestii niewiele się zmieniło. Pamiętam, taką sytuację ze szkoły. Lekcja fizyki, stoję przy tablicy, odpytywana przez nauczycielkę. Niestety, efekt odpytywania kiepski. Mówię do nauczycielki, lekko załamana, że przecież się uczyłam. Ona do mnie, że już ona wie, jak się uczyłam, że pewnie więcej było patrzenia w okno niż nauki. Dobrze to zapamiętałam i przez wiele lat beształam się w sytuacjach, kiedy trudno było mi się skoncentrować na długim, skomplikowanym tekście, nie umiejąc znaleźć najlepszej dla siebie metody nauki (istnieje też inny niż opisywany tu aspekt nudy, który może negatywnie wpływać na proces uczenia się, ale o tym napiszę innym razem). A przecież najbardziej kreatywni jesteśmy właśnie wtedy, kiedy patrzymy pozornie bezmyślnie przez okno. To właśnie wtedy nasz mózg pracuje ciężko, katalogując wiedzę, którą właśnie przyswajamy. Ten czas, kiedy patrzymy przez okno po angielsku nazywa się „idle time” lub „idleness”, co na polski tłumaczy się jako „bezczynność”, „gnuśność”, „lenistwo”. Czy tylko dla mojego ucha te wyrazy brzmią negatywnie? Nie sądzę, myślę, że dla wielu polskich par uszu te wyrazy niosą ze sobą negatywny wydźwięk. Kiedy zadaję sobie pytanie, kiedy się najwięcej nauczyłam, paradoksalnie okazuje się, że miało to miejsce w trakcie i po zakończeniu leczenia onkologicznego. Pomimo tego, że mój mózg wypełniony był wtedy po brzegi chemią i nie najłatwiej mu się myślało, to właśnie wtedy nauczyłam się najbardziej wartościowych rzeczy w moim dorosłym życiu. A dlaczego? Bo wtedy przestałam gonić. Za pieniędzmi, za sukcesem (czymże on właściwie jest?), za kolejnymi zadaniami. Przestałam dostosowywać plan dnia do tej narzuconej mi przez świat produktywności. Zaczęłam słuchać siebie. I to wtedy pokochałam gotowanie. I tu „ciśnie” mi się na klawiaturę ;-) stwierdzenie, że „pomimo tego, że jestem kompletnym beztalenciem w tym obszarze”. To takie typowe tak myśleć, prawda? Często słyszę od moich klientów, że zupełnie nie mają talentu do języków. I tłumaczę im wówczas, że ten tzw. talent do języków w rzeczywistości ma dużo mniejsze znaczenie niż się powszechnie uważa. Dużo istotniejsza jest systematyczna praca. I cierpliwość. Cierpliwość, której nam też brakuje, bo chcemy wszystko dostać już teraz. Kiedy zderzyłam się ze światem, jak ze ścianą, pomyślałam, who cares? I zaczęłam gotować. Gotowanie było wtedy dla mnie tym symbolicznym wyglądaniem przez okno. Pozwalało na oczyszczenie umysłu z gonitwy myśli, na wyłączenie się. To był ten mój „idle time”. To był czas na mój rozwój, intelektualny i osobowościowy. To był czas, kiedy paradoksalnie byłam najbardziej produktywna. Ale bynajmniej nie dlatego, że miałam tego czasu fizycznie dużo, a właśnie dlatego, że odpuściłam. Tylko nie umiałam tego wtedy uzasadnić naukowo. A nauka potwierdza moje wnioski. Oglądałam niedawno wystąpienie Manoush Zomorodi na TED. Manoush opowiada o tym, jak odkryła, że w czasie, który wielu kobietom wydaje się czasem straconym pod kątem rozwoju intelektualnego, czyli w trakcie urlopu macierzyńskiego, zaobserwowała, że nuda może prowadzić do kreatywności. Cytując Sandi Mann, która bada zjawisko nudy, tłumaczy, że kiedy pozwalamy sobie na nicnierobienie, nasz mózg włącza funkcję "autopilota", zyskując w ten sposób dostęp do podświadomości, gdzie łączy pozornie nawet najbardziej odległe koncepcje, żeby w efekcie znaleźć niestandardowe rozwiązania różnych wyzwań, którym codziennie stawiamy czoła. Kiedy tak się sobie przyglądam w procesie pisania tego posta, widzę, jak niezwykle trudno jest mi skupić uwagę. Wiele się już nauczyłam, wielu rzeczy jestem świadoma, a wiec i pozwalam sobie na to, żeby spojrzeć w okno i poszukać inspiracji w głębi umysłu. Ale jednak pisanie tego, co macie (mam nadzieję ;-)) przyjemność czytać zajęło sporo czasu. Częściowo dlatego, że rzeczy martwe się na mnie uwzięły (a może tak miało być?) i kilka razy straciłam to, co zdążyłam napisać, ale w dużej mierze dlatego, że jak tylko brakowało mi konceptu "co dalej", moja uwaga natychmiast, niejako automatycznie przekierowywania była na to, czy przypadkiem nie dostałam SMSa, maila lub czy przypadkiem coś ciekawego nie pojawiło się na FB lub Insta. Bo każda z tych rzeczy stymuluje mój układ nagrody w mózgu. I nie tylko mój. Większość z nas jest uzależniona od natychmiastowej nagrody, jaka do nas płynie wraz z zastrzykiem dopaminy. Nie umiemy już czekać na odroczona nagrodę, jaką jest efekt ciężkiej pracy, której wykonanie zajmuje nam dłużej niż pół godziny. Z tego tez powodu tak trudno jest nam dotrzymać postanowień, czy to noworocznych czy innych, także tych związanych z nauką języka. Bo oczekujemy natychmiastowej gratyfikacji. I kiedy nie widzimy efektów od razu, szukamy bodźców, które nam tę gratyfikację zapewnią. A żeby coś miało naprawdę trwały efekt, żeby móc stworzyć coś naprawdę dobrej jakości, potrzebujemy nudy, bo każdy komputer od czasu do czasu trzeba zrestartować, żeby pracował bardziej efektywnie ;-). A wracając do mojego wyboru. Pewnie już się zorientowaliście, ze nie pojechałam na wykłady. Poszłam na spacer z psem. I wiecie co się tam stało? Wpadłam na pomysł tego wpisu. Miłego wyglądania przez okno! |
O mnieAlicja Sekret. Coachini. Świeże odkrycie - dog person. ARCHIWUM
Czerwiec 2018
Kategorie |