Miałam wczoraj iść na wykłady organizowane w ramach Dnia Mózgu na uniwersytecie SWPS. Od jakiegoś czasu temat mózgu i jego możliwości niezwykle mnie fascynuje, więc uznałam, że to świetna okazja, żeby nauczyć się czegoś nowego. Ale coś stanęło mi na przeszkodzie. Przeszkodą na drodze do mojego rozwoju (??) okazał się być słoneczny dzień! Stanęłam bowiem przed wyborem czy pojechać na dwa interesujące wykłady, czy pójść na długi spacer z psem do lasu (pomimo mrozu!), ugotować sobie obiad, upiec ciasto, napić się kawy i pobyć ze sobą. Każdy z Was zapewne ma swój typ co do tego, jakiego dokonałam wyboru. Dla jednych oczywiste jest, że pojechałam na wykłady, bo przecież trzeba się rozwijać. Dla drugich, że zostałam w domu, bo gotowanie jest teraz modne, wszyscy gotują i chwalą się swoimi osiągnięciami na Instagramie (moje ostatnie posty sugerują, że robię to i ja ;-)), i poszłam na długi spacer z psem, bo trzeba być aktywnym. No właśnie. Jak to jest z tą aktywnością? Czy nie macie czasem wrażenia, że żyjemy w ciągłym imperatywie ruchu i robienia czegoś? Bo przecież najważniejsza jest produktywność! W dążeniu do produktywnego spędzania dnia, zapełniamy każdą jego minutę aktywnościami, czujemy wewnętrzny przymus trwania w nieustającej zajętości. W przeciwnym wypadku wydaje nam się, że tracimy czas.
Uczy się nas tego od najwcześniejszych lat. I pomimo tego, że jestem ze zdecydowanie starszego pokolenia niż to, które teraz chodzi do szkoły, myślę, że w tej kwestii niewiele się zmieniło. Pamiętam, taką sytuację ze szkoły. Lekcja fizyki, stoję przy tablicy, odpytywana przez nauczycielkę. Niestety, efekt odpytywania kiepski. Mówię do nauczycielki, lekko załamana, że przecież się uczyłam. Ona do mnie, że już ona wie, jak się uczyłam, że pewnie więcej było patrzenia w okno niż nauki. Dobrze to zapamiętałam i przez wiele lat beształam się w sytuacjach, kiedy trudno było mi się skoncentrować na długim, skomplikowanym tekście, nie umiejąc znaleźć najlepszej dla siebie metody nauki (istnieje też inny niż opisywany tu aspekt nudy, który może negatywnie wpływać na proces uczenia się, ale o tym napiszę innym razem). A przecież najbardziej kreatywni jesteśmy właśnie wtedy, kiedy patrzymy pozornie bezmyślnie przez okno. To właśnie wtedy nasz mózg pracuje ciężko, katalogując wiedzę, którą właśnie przyswajamy. Ten czas, kiedy patrzymy przez okno po angielsku nazywa się „idle time” lub „idleness”, co na polski tłumaczy się jako „bezczynność”, „gnuśność”, „lenistwo”. Czy tylko dla mojego ucha te wyrazy brzmią negatywnie? Nie sądzę, myślę, że dla wielu polskich par uszu te wyrazy niosą ze sobą negatywny wydźwięk. Kiedy zadaję sobie pytanie, kiedy się najwięcej nauczyłam, paradoksalnie okazuje się, że miało to miejsce w trakcie i po zakończeniu leczenia onkologicznego. Pomimo tego, że mój mózg wypełniony był wtedy po brzegi chemią i nie najłatwiej mu się myślało, to właśnie wtedy nauczyłam się najbardziej wartościowych rzeczy w moim dorosłym życiu. A dlaczego? Bo wtedy przestałam gonić. Za pieniędzmi, za sukcesem (czymże on właściwie jest?), za kolejnymi zadaniami. Przestałam dostosowywać plan dnia do tej narzuconej mi przez świat produktywności. Zaczęłam słuchać siebie. I to wtedy pokochałam gotowanie. I tu „ciśnie” mi się na klawiaturę ;-) stwierdzenie, że „pomimo tego, że jestem kompletnym beztalenciem w tym obszarze”. To takie typowe tak myśleć, prawda? Często słyszę od moich klientów, że zupełnie nie mają talentu do języków. I tłumaczę im wówczas, że ten tzw. talent do języków w rzeczywistości ma dużo mniejsze znaczenie niż się powszechnie uważa. Dużo istotniejsza jest systematyczna praca. I cierpliwość. Cierpliwość, której nam też brakuje, bo chcemy wszystko dostać już teraz. Kiedy zderzyłam się ze światem, jak ze ścianą, pomyślałam, who cares? I zaczęłam gotować. Gotowanie było wtedy dla mnie tym symbolicznym wyglądaniem przez okno. Pozwalało na oczyszczenie umysłu z gonitwy myśli, na wyłączenie się. To był ten mój „idle time”. To był czas na mój rozwój, intelektualny i osobowościowy. To był czas, kiedy paradoksalnie byłam najbardziej produktywna. Ale bynajmniej nie dlatego, że miałam tego czasu fizycznie dużo, a właśnie dlatego, że odpuściłam. Tylko nie umiałam tego wtedy uzasadnić naukowo. A nauka potwierdza moje wnioski. Oglądałam niedawno wystąpienie Manoush Zomorodi na TED. Manoush opowiada o tym, jak odkryła, że w czasie, który wielu kobietom wydaje się czasem straconym pod kątem rozwoju intelektualnego, czyli w trakcie urlopu macierzyńskiego, zaobserwowała, że nuda może prowadzić do kreatywności. Cytując Sandi Mann, która bada zjawisko nudy, tłumaczy, że kiedy pozwalamy sobie na nicnierobienie, nasz mózg włącza funkcję "autopilota", zyskując w ten sposób dostęp do podświadomości, gdzie łączy pozornie nawet najbardziej odległe koncepcje, żeby w efekcie znaleźć niestandardowe rozwiązania różnych wyzwań, którym codziennie stawiamy czoła. Kiedy tak się sobie przyglądam w procesie pisania tego posta, widzę, jak niezwykle trudno jest mi skupić uwagę. Wiele się już nauczyłam, wielu rzeczy jestem świadoma, a wiec i pozwalam sobie na to, żeby spojrzeć w okno i poszukać inspiracji w głębi umysłu. Ale jednak pisanie tego, co macie (mam nadzieję ;-)) przyjemność czytać zajęło sporo czasu. Częściowo dlatego, że rzeczy martwe się na mnie uwzięły (a może tak miało być?) i kilka razy straciłam to, co zdążyłam napisać, ale w dużej mierze dlatego, że jak tylko brakowało mi konceptu "co dalej", moja uwaga natychmiast, niejako automatycznie przekierowywania była na to, czy przypadkiem nie dostałam SMSa, maila lub czy przypadkiem coś ciekawego nie pojawiło się na FB lub Insta. Bo każda z tych rzeczy stymuluje mój układ nagrody w mózgu. I nie tylko mój. Większość z nas jest uzależniona od natychmiastowej nagrody, jaka do nas płynie wraz z zastrzykiem dopaminy. Nie umiemy już czekać na odroczona nagrodę, jaką jest efekt ciężkiej pracy, której wykonanie zajmuje nam dłużej niż pół godziny. Z tego tez powodu tak trudno jest nam dotrzymać postanowień, czy to noworocznych czy innych, także tych związanych z nauką języka. Bo oczekujemy natychmiastowej gratyfikacji. I kiedy nie widzimy efektów od razu, szukamy bodźców, które nam tę gratyfikację zapewnią. A żeby coś miało naprawdę trwały efekt, żeby móc stworzyć coś naprawdę dobrej jakości, potrzebujemy nudy, bo każdy komputer od czasu do czasu trzeba zrestartować, żeby pracował bardziej efektywnie ;-). A wracając do mojego wyboru. Pewnie już się zorientowaliście, ze nie pojechałam na wykłady. Poszłam na spacer z psem. I wiecie co się tam stało? Wpadłam na pomysł tego wpisu. Miłego wyglądania przez okno!
0 Komentarze
Twój komentarz zostanie opublikowany po jego zatwierdzeniu.
Odpowiedz |
O mnieAlicja Sekret. Coachini. Świeże odkrycie - dog person. ARCHIWUM
Czerwiec 2018
Kategorie |