Jedno z ostatnich spotkań z mamami z baby steps zaczęłam od tego, że pokazałam im moje „dzieło”, a zaraz potem zdjęcie tego „dzieła”. Jedna z nich od razu wykrzyknęła „Zdjęcie na Instagrama!”. Zastanawiam się, czy oryginał dzieła tak marnie wypadł w porównaniu ze zdjęciem? ;-) Chyba nie, bo chwilę później ta sama dziewczyna stwierdziła, że dzieło całkiem dobre. Zdjęcie rzeczywiście było na Instagram.
I tu powstaje pytanie, skąd wiedziała? No i czym jest „dzieło” i o co chodzi z tym zdjęciem? Ano o to, że od trzech i (prawie) pół roku nie jem cukru (a raczej staram się unikać, bo cukier, jak wiadomo, jest wszędzie i czasem nawet nie wiem, że go jem), a konkretnie glukozy. Od ponad trzech lat nie jadłam więc jednych z moich kiedyś ulubionych cukierków – Michałków. Jadam czekolady - 99% kakao (jestem w stanie zdzierżyć świadomość zjedzenia tych 2 g cukru), czekolady ze stewią itp. Ale Michałków bez cukru nie ma. Zachęcona więc przepięknym zdjęciem jednej z Instagramerek, podpisanym „fit słodkości” (oprócz „michałków” były też „oreo”), postanowiłam sobie takie „michałki” wyprodukować. A wiedzieć musicie, że kiedyś nie umiałam gotować. Nie umiałam, nie lubiłam, to, co gotowałam było niedobre, źle wyglądało (a wyglądać musi dobrze, żeby ktoś chciał to zjeść! ;-)) itp. Tak słyszałam i tak myślałam. Więc gotować przestałam. Gotowałam co najwyżej makaron z sosem pomidorowym i tym głównie się żywiłam (z czego nie jestem dumna, ale cóż!). Do momentu, kiedy zachorowałam. Bo wtedy zaczęło mi zależeć na tym, żeby dostarczać swojemu zmęczonemu leczeniem organizmowi składników odżywczych. Bo chciałam wyzdrowieć i wiedziałam, że jedną z dróg do tego prowadzących jest zbilansowana dieta. I tak, krok po kroku, zaczęłam gotować coraz więcej. Ba! Zaczęłam to lubić! No i teraz sporo eksperymentuję. Czasem wymyślam coś sama, czasem się inspiruję innymi. I tak właśnie zainspirowałam się do zrobienia michałków. Na zdjęciu na moim koncie na Instagramie widać całkiem fajny efekt końcowy. I kiedy przyszedł mi do głowy ten wpis, pomyślałam, że żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia efektu przejściowego. A historia moich „michałków” jest taka: zgodnie z przepisem zmieszałam masło orzechowe (własnej roboty, a jakże! ;-)) z olejem kokosowym, kakao i orzechami ziemnymi i włożyłam do lodówki. Po godzinie wyjęłam masę z lodówki, pokroiłam, polałam roztopioną czekoladą (ze stewią ;-)) i… zgadnijcie, co się stało? No oczywiście gorąca czekolada roztopiła masę i wszystko zlało się w jedną czekoladowo-kakaowo-orzechową „brejkę” :-D. Zgadnijcie jaka była moja pierwsza reakcja? No nie byłam zbyt miła dla siebie ;-) i lekko się zbeształam za to, że nie pomyślałam i polałam „michałki” ciepłą czekoladą, a przecież oczywiste było, że się roztopią. Jako coach językowy od dłuższego czasu jestem zwolenniczką dużej tolerancji dla błędów popełnianych podczas uczenia się języka. I takie podejście promuję wśród swoich klientów. Skąd to się wzięło? Z wielu lat doświadczenia. Od wielu lat stykam się z ludźmi, którzy przychodzą do mnie ze słowami „Jest Pani moją ostatnią deską ratunku! Jeśli mi Pani nie pomoże, nigdy się nie nauczę.” Od wielu lat przychodzą do mnie ludzie bez nadziei, bezradni, z wielkim kompleksem nieznajomości angielskiego i z wielką traumą. Z traumą, której źródłem często jest szkoła i nauczyciele, poprawiający każdy, najmniejszy nawet błąd ucznia, prowadząc do trwającej wiele lat blokady w mówieniu. Często naprawdę graniczącej z traumą. Często prowadzącej do unikania jak ognia sytuacji biznesowych, w których konieczne jest wykorzystanie języka. Często prowadzącej do uciekania się do absurdalnych kłamstw i uników, aby tychże sytuacji uniknąć. To podejście tolerancji czasami mi jednak uwierało. No bo jako pacjentka chciałam, żeby mój lekarz jednak się nie mylił i nie popełniał błędów. I dużo myślałam, jak pogodzić zasadę, o której mówię swoim klientom i według której staram się (!) żyć i to, że jak mantrę im powtarzam, że jesteśmy tylko ludźmi z faktem, że jakoś tak magicznie lekarzom (i osobom wykonującym wiele innych zawodów) odbieramy prawo do człowieczeństwa i popełniania błędów. I wtedy na TED wpadło mi w oko wystąpienie Jona Bowersa, który z zawodu szkoli profesjonalnych kierowców i który opowiada, że od swoich słuchaczy wymaga bezwzględnej perfekcji, zapytując „kiedy przestaliśmy cenić ideał?” i zaczęliśmy się zadowalać „wystarczająco dobrymi” efektami naszej pracy i cytując tragiczne w skutkach rzekome przykłady tego właśnie podejścia. Zaintrygowana, zaczęłam go słuchać i pomyślałam, że to się trochę wpisuje w moje wątpliwości… Ale jak to połączyć z moim doświadczeniem? Bo z mojego doświadczenia wynika, że nigdy nie przestaliśmy dążyć do perfekcji. Z tym, że popularnym efektem ubocznym dążenia do perfekcji jest perfekcjonizm. I nie bez kozery stosuję tutaj termin „efekt uboczny”. Czymże jest bowiem efekt uboczny? Działaniem niepożądanym. Efektem ubocznym perfekcjonizmu z kolei jest inercja. Lepiej czegoś w ogóle nie robić, bo i tak nie wyjdzie perfekcyjne. I kiedy jednak pojawiła się we mnie niezgoda na to, co słyszałam, wtedy Jon zaczął mówić o porażkach. I okazało się, że w pewnym stopniu się z nim zgadzam, bo obydwoje doszliśmy do tego samego wniosku. Że boimy się porażki. Tylko według mojego doświadczenia, także osobistego, porażka nas paraliżuje. Niekoniecznie w widoczny sposób. Co mam namyśli? Gdyby ktoś spojrzał na mnie jeszcze kilka lat temu, pomyślałby, że jestem w ciągłym ruchu, że ciągle realizuję jakiś plan. Kiedy w rzeczywistości, w środku byłam sparaliżowana. Zaczynałam dziesiątki projektów, żeby żadnego nie skończyć, bo żaden nie był doskonały. To pewnie ucieszyłoby Jona, tylko problem w tym, że zamiast podnieść się, otrzepać po błędzie i kontynuować pracę nad danym projektem, porzucałam każdy z nich, panicznie bojąc się porażki, a w efekcie pozostając ciągle w tym samym miejscu. I tu się różnimy w swoich opiniach z Jonem, gdyż on uważa, że nasz strach przed porażką sprawia, że godzimy się na „wystarczająco dobre”. Myślę, że to nie ma nic wspólnego z godzeniem się. Myślę, że nie wierzymy w to, że może być lepiej, bo nie wierzymy, że jesteśmy w stanie ciężką pracą, pełną, a jakże, błędów i porażek, dojść do wspaniałego efektu! Brakuje nam czegoś, co Carol Dweck, Profesor z Uniwersytetu Stanforda, nazywa „growth mindset”, czyli wiary w to, że możemy się zmienić, że możemy się ciągle rozwijać i uczyć. Ja osobiście obwiniam o to system edukacji, w którym najbardziej ceni się efekt końcowy nie w postaci przyswojonej wiedzy, ale oceny, a także model chwalenia dzieci. Model chwalenia inteligencji zamiast wysiłku. Carol Dweck zdaje się mieć takie samo zdanie, twierdząc na podstawie przeprowadzonych badań, że uczniowie, którzy otrzymują złą ocenę często się z nią identyfikują, uważając, że są niewiele warci. A jest to efektem sytuacji odwróconej, a mianowicie, jeśli uczeń dostaje dobrą ocenę, często mówi się mu jaki jest mądry, inteligentny itp., a nie chwali za wysiłek, jakiego dokonał. A jeśli zdarzy mu się dostać gorszą ocenę, zamiast „następnym razem będzie lepiej”, słyszy, że się opuścił w nauce. A stąd już tylko krok do niskiej samooceny. I nie chodzi mi o to, żebyśmy wszyscy „karmili się” popularnym w Stanach „A for effort”, ale o to, by wypracować system, w którym uczeń będzie wiedział, że ta „1” czy „F” to nie jest „koniec świata” i że to, co z nią zrobi pozostaje w jego rękach. Być może sprawdziłaby się tu proponowana przez Carol Dweck ocena „jeszcze nie” („not yet”), która daje nadzieję na to, że pomimo potknięć dotrzemy do obranego celu, bo „jeszcze nie” nie zabiera nam sprawczości. Pokazuje jedynie, że musimy włożyć więcej wysiłku w pracę prowadzącą do osiągnięcia wymarzonego celu. A co ciekawe, to, co pojawia się po drodze, często okazuje się równie cenne, jeśli nie cenniejsze od naszej destynacji. Bo czymże byłby świat bez penicyliny, promieniowania rentgenowskiego czy mikrofalówki, które wynalezione zostały przez przypadek, podczas pracy nad czymś zupełnie innym? W gruncie rzeczy bowiem wszystko można wykorzystać do rozwoju. Tak zrobiłam i ja i dlatego moje „michałki” są wyjątkowe. Chciałam Wam o tym powiedzieć, bo uważam, że pokazywanie zawsze tylko mocnych stron i dobrych wyników świadczy o słabości. A następnym razem obiecuję zdjęcia nieperfekcyjnych efektów przejściowych :-D.
0 Komentarze
|
O mnieAlicja Sekret. Coachini. Świeże odkrycie - dog person. ARCHIWUM
Czerwiec 2018
Kategorie |